Witajcie w nowym roku,
ostatnio nie byłam najwierniejszą fanką paletek cieni do powiek, bardziej skupiałam się sztukach pojedynczych, unikalnych, łatwiejszych przy reorganizacji. Niemniej jednak zapomniałam, że to właśnie na paletkach zaczynałam naukę makijażu, że to dzięki nim odkrywałam nietypowe i cudowne połączenia kolorystyczne.
Jedną z palet, która na zapowiedziach wprost zachwycała jest Artdeco Most Wanted eyeshadow palette - właściwie z tej serii są trzy kompozycje, wersja nudziakowa i delikatna (Nude), z ciepłymi, miękkimi brązami (Brown), oraz "smocza", nieco odważniejsza wersja (Smokey). Każda z nich zawiera w sobie 12 cieni o różnych wykończeniach, skomponowanych kolorystycznie w danym stylu. Nie ma tutaj dużej rozpiętości jeśli chodzi o odcienie, paletki są raczej mniejszą lub większą wariacją na temat dwóch-trzech idealnie dopasowanych do siebie barw. Co bardzo zwraca uwagę, cienie mają prostokątny kształt, są ułożone "paseczkowo" i do złudzenia przypominają słynne palety UD. Osobiście wolę cienie okrągłe bądź kwadratowe, lub choćby nieco szersze niż te tutaj, przez wzgląd na łatwiejszą aplikację produktu na pędzel.
Opakowania jednak nie są aż tak solidne - tutaj mamy do czynienia z grubszą i całkiem trwałą tekturką w zmatowionej, eleganckiej czerni. Ma to swoje plusy - jak choćby to, że paletka jest niesamowicie lekka, ale i minusy - tekturka łatwo ulega zabrudzeniom, których nie tak znowu łatwo się pozbyć. Paleta zamykana jest na magnes, posiada również lusterko, które jak dla mnie spokojnie mogłoby być większe, w zestawie dołączony jest również podwójny, gąbeczkowy aplikator.
Wersja Smokey to piękna bajka rozpoczynająca się barwami mocnymi - czernią, grafitem i srebrem, łagodnie przechodząca w przybrudzone śliwki, chłodne głębokie fiolety i zgaszone róże, kończąca swą opowieść na delikatnych beżach i kremie. Mamy tutaj kilka wykończeń - od matu, przez delikatne satyny, aż po perły i cienie z większymi, migoczącymi drobinkami.
Pierwszy z cieni to całkiem przyzwoita, mocna, węgielna czerń, która pomimo swojej delikatnej struktury rozciera się jak marzenie. Można ją stosować zarówno do mocnego smokey looku, jak i do przyciemniania zewnętrznych kącików czy linii rzęs, czy też do malowania subtelnej kreski na powiece.
Drugi z cieni to piękny, delikatnie perłowy grafit - nieco cieplejszy, delikatnie podbity brązem. Cudownie wygląda w roli głównej!
Trzeci cień to cudowne, perłowe i jakby mocniej świetliste, lekko mokre srebro. Nie jest to typowe chłodne sreberko, to ma w sobie nieco więcej ciepła i naturalności. Można go stosować oczywiście zarówno na całej ruchomej powiece, jak i w ramach akcentu.
Czwarty z cieni zachwycił mnie odcieniem - to taki chłodny, ciemniejszy brąz z dużą dozą brudnego fioletu, który dodatkowo ma w sobie pełen uroku srebrzysty pyłek. Takim cieniem spokojnie można zmalować cały dymek - na pewno będzie wyglądał on niezwykle efektownie!
Piąty z cieni powala subtelnością i urokiem - to prześliczny taupe, który mocno opalizuje na fioletowy róż. Jest niesamowicie delikatny - dlatego sprawdzi się także w makijażach dziennych.
Szósty cień to piękny śliwkowy brąz w wersji cudownie lekko metalicznej (czy też mocno satynowej). Bardzo lubię takie kolory, muszę więc przyznać, że i ten przypadł mi do gustu.
Siódmy z cieni to istna bomba - mocny, ciemny śliwkowo-bordowy brąz z dużą ilością czerwonawo-różowych drobinek. Cudeńko!
Ósmy cień to typowy cień transferowy, idealnie więc będzie się sprawdzał przy roztarciu ciemniejszego cienia w załamaniu. Ma piękny odcień, bardzo nietypowy, którego niestety nie udało mi się uchwycić na zdjęciach - to taki ciepły, brudny róż w wersji matowej.
Dziewiąty cień to przecudowny jasny, brudnawy, beżowawy róż o pięknym, mocniejszym połysku. Świetnie się sprawdza do rozświetlania oka - genialnie wygląda na powiece ruchomej czy to w makijażu dziennym czy wieczorowym.
Dziesiąty cień to subtelny, chłodny szaro-beżowy cień. Sprawdzi się także jako cień transferowy, do łagodzenia roztarcia ciemniejszych cieni, czy też nawet do lekkiego makijażu solo. Ma delikatnie satynowe wykończenie.
Jedenasty cień to typowy piaskowy odcień - może służyć do wyrównania koloryty skóry na powiece, lub lekkiego rozświetlenia jej w przypadku ciemniejszych karnacji. Ma również nieco satynowe wykończenie.
Ostatni z cieni, dwunasty to śliczny kremowy delikates, który nie ma mocnego krycia, ale przepięknie opalizuje na brzoskwiniowo. Cudownie będzie wyglądał rozświetlając oko w kącikach wewnętrznych.
Wyjątkowe odcienie, wykończenia i połączenia to niezaprzeczalna zaleta tej paletki. Wraz z nimi przychodzi również łatwość aplikacji i blendowania cieni - rozcierają się bajkowo, niezwykle miękko i gładko. Tutaj jednak trzeba uważać, że nie zrobić na oku jednej wielkiej szaro-burej plamy. Niestety, jak dla mnie pigmentacja nie powala - a szkoda, bo zdecydowanie paletka byłaby dużo bardziej atrakcyjna, również dla kobiet, które niespecjalnie bawią się mejkapem na co dzień, ponieważ przede wszystkim pozwalałaby na wydobycie z tych cieni wszystkiego co w nich najlepsze. Również konsystencja mogłaby być nieco bardziej zbita - owszem, jest całkiem kremowa, ale niestety bardzo krucha. Cienie odrobinę osypują się podczas nakładania - zarówno przy użyciu pędzli z włosiem naturalnym jak i syntetycznym. Trwałość - w porządku, choć mam wrażenie, że z biegiem dnia cienie coraz bardziej się ze sobą zlewają (choć może to takie wrażenie, bo w końcu odcienie są do siebie dość podobne). Myślę, że paletka ta polubiłaby się z bazą Artdeco, ew. inną klejącą, mocno trzymającą cienie bazą (czy też kredką), która pomogłaby wydobyć moc koloru i te wszystkie piękne drobinki.
Paletka przeznaczona jest dla wszystkich fanek szaro-burych. raczej chłodnych odcieni i dymków. Idealnie się sprawdzi podczas malowania zarówno codziennego lekkiego smokey jak i tego nieco bardziej wyjściowego.
Mnie się te barwy bardzo podobają, wykończenia jeszcze mocniej, w dalszym ciągu jednak ubolewam nad pigmentacją, która mogłaby być lepsza, taka jak choćby w pojedynczych cieniach marki.
Paletkę możecie zakupić choćby w drogeriach Douglas za cenę 89,90 zł (każdy z cieni ma 1,2 grama pojemności, więc za jeden wychodzi jakieś 7,50 zł, czyli nie tak dużo).
Jak Wam się podoba ta paletka? Urzekły Was te odcienie? ;)
Jedną z palet, która na zapowiedziach wprost zachwycała jest Artdeco Most Wanted eyeshadow palette - właściwie z tej serii są trzy kompozycje, wersja nudziakowa i delikatna (Nude), z ciepłymi, miękkimi brązami (Brown), oraz "smocza", nieco odważniejsza wersja (Smokey). Każda z nich zawiera w sobie 12 cieni o różnych wykończeniach, skomponowanych kolorystycznie w danym stylu. Nie ma tutaj dużej rozpiętości jeśli chodzi o odcienie, paletki są raczej mniejszą lub większą wariacją na temat dwóch-trzech idealnie dopasowanych do siebie barw. Co bardzo zwraca uwagę, cienie mają prostokątny kształt, są ułożone "paseczkowo" i do złudzenia przypominają słynne palety UD. Osobiście wolę cienie okrągłe bądź kwadratowe, lub choćby nieco szersze niż te tutaj, przez wzgląd na łatwiejszą aplikację produktu na pędzel.
Opakowania jednak nie są aż tak solidne - tutaj mamy do czynienia z grubszą i całkiem trwałą tekturką w zmatowionej, eleganckiej czerni. Ma to swoje plusy - jak choćby to, że paletka jest niesamowicie lekka, ale i minusy - tekturka łatwo ulega zabrudzeniom, których nie tak znowu łatwo się pozbyć. Paleta zamykana jest na magnes, posiada również lusterko, które jak dla mnie spokojnie mogłoby być większe, w zestawie dołączony jest również podwójny, gąbeczkowy aplikator.
Wersja Smokey to piękna bajka rozpoczynająca się barwami mocnymi - czernią, grafitem i srebrem, łagodnie przechodząca w przybrudzone śliwki, chłodne głębokie fiolety i zgaszone róże, kończąca swą opowieść na delikatnych beżach i kremie. Mamy tutaj kilka wykończeń - od matu, przez delikatne satyny, aż po perły i cienie z większymi, migoczącymi drobinkami.
Pierwszy z cieni to całkiem przyzwoita, mocna, węgielna czerń, która pomimo swojej delikatnej struktury rozciera się jak marzenie. Można ją stosować zarówno do mocnego smokey looku, jak i do przyciemniania zewnętrznych kącików czy linii rzęs, czy też do malowania subtelnej kreski na powiece.
Drugi z cieni to piękny, delikatnie perłowy grafit - nieco cieplejszy, delikatnie podbity brązem. Cudownie wygląda w roli głównej!
Trzeci cień to cudowne, perłowe i jakby mocniej świetliste, lekko mokre srebro. Nie jest to typowe chłodne sreberko, to ma w sobie nieco więcej ciepła i naturalności. Można go stosować oczywiście zarówno na całej ruchomej powiece, jak i w ramach akcentu.
Czwarty z cieni zachwycił mnie odcieniem - to taki chłodny, ciemniejszy brąz z dużą dozą brudnego fioletu, który dodatkowo ma w sobie pełen uroku srebrzysty pyłek. Takim cieniem spokojnie można zmalować cały dymek - na pewno będzie wyglądał on niezwykle efektownie!
Piąty z cieni powala subtelnością i urokiem - to prześliczny taupe, który mocno opalizuje na fioletowy róż. Jest niesamowicie delikatny - dlatego sprawdzi się także w makijażach dziennych.
Szósty cień to piękny śliwkowy brąz w wersji cudownie lekko metalicznej (czy też mocno satynowej). Bardzo lubię takie kolory, muszę więc przyznać, że i ten przypadł mi do gustu.
Siódmy z cieni to istna bomba - mocny, ciemny śliwkowo-bordowy brąz z dużą ilością czerwonawo-różowych drobinek. Cudeńko!
Ósmy cień to typowy cień transferowy, idealnie więc będzie się sprawdzał przy roztarciu ciemniejszego cienia w załamaniu. Ma piękny odcień, bardzo nietypowy, którego niestety nie udało mi się uchwycić na zdjęciach - to taki ciepły, brudny róż w wersji matowej.
Dziewiąty cień to przecudowny jasny, brudnawy, beżowawy róż o pięknym, mocniejszym połysku. Świetnie się sprawdza do rozświetlania oka - genialnie wygląda na powiece ruchomej czy to w makijażu dziennym czy wieczorowym.
Dziesiąty cień to subtelny, chłodny szaro-beżowy cień. Sprawdzi się także jako cień transferowy, do łagodzenia roztarcia ciemniejszych cieni, czy też nawet do lekkiego makijażu solo. Ma delikatnie satynowe wykończenie.
Jedenasty cień to typowy piaskowy odcień - może służyć do wyrównania koloryty skóry na powiece, lub lekkiego rozświetlenia jej w przypadku ciemniejszych karnacji. Ma również nieco satynowe wykończenie.
Ostatni z cieni, dwunasty to śliczny kremowy delikates, który nie ma mocnego krycia, ale przepięknie opalizuje na brzoskwiniowo. Cudownie będzie wyglądał rozświetlając oko w kącikach wewnętrznych.
Wyjątkowe odcienie, wykończenia i połączenia to niezaprzeczalna zaleta tej paletki. Wraz z nimi przychodzi również łatwość aplikacji i blendowania cieni - rozcierają się bajkowo, niezwykle miękko i gładko. Tutaj jednak trzeba uważać, że nie zrobić na oku jednej wielkiej szaro-burej plamy. Niestety, jak dla mnie pigmentacja nie powala - a szkoda, bo zdecydowanie paletka byłaby dużo bardziej atrakcyjna, również dla kobiet, które niespecjalnie bawią się mejkapem na co dzień, ponieważ przede wszystkim pozwalałaby na wydobycie z tych cieni wszystkiego co w nich najlepsze. Również konsystencja mogłaby być nieco bardziej zbita - owszem, jest całkiem kremowa, ale niestety bardzo krucha. Cienie odrobinę osypują się podczas nakładania - zarówno przy użyciu pędzli z włosiem naturalnym jak i syntetycznym. Trwałość - w porządku, choć mam wrażenie, że z biegiem dnia cienie coraz bardziej się ze sobą zlewają (choć może to takie wrażenie, bo w końcu odcienie są do siebie dość podobne). Myślę, że paletka ta polubiłaby się z bazą Artdeco, ew. inną klejącą, mocno trzymającą cienie bazą (czy też kredką), która pomogłaby wydobyć moc koloru i te wszystkie piękne drobinki.
Paletka przeznaczona jest dla wszystkich fanek szaro-burych. raczej chłodnych odcieni i dymków. Idealnie się sprawdzi podczas malowania zarówno codziennego lekkiego smokey jak i tego nieco bardziej wyjściowego.
Mnie się te barwy bardzo podobają, wykończenia jeszcze mocniej, w dalszym ciągu jednak ubolewam nad pigmentacją, która mogłaby być lepsza, taka jak choćby w pojedynczych cieniach marki.
Paletkę możecie zakupić choćby w drogeriach Douglas za cenę 89,90 zł (każdy z cieni ma 1,2 grama pojemności, więc za jeden wychodzi jakieś 7,50 zł, czyli nie tak dużo).
Jak Wam się podoba ta paletka? Urzekły Was te odcienie? ;)