Witajcie,
jest taki jeden rozświetlacz, który od dnia premiery szturmem skradł serca wielu kosmetykomaniaczkom i nie tylko. Mowa oczywiście o jednej z wielu nowości marki My Secret (jest to marka dostępna tylko i wyłącznie w Drogeriach Natura) - pięknym, beżowo-złotym, wypiekanym rozświetlaczu Princess Dream.
Nie dziwię się już, skąd wzięła się ta nazwa - bo efekt jaki daje to cacko faktycznie zasługuje na miano marzenia każdej "księżniczki" ;) Często jest porównywany do słynnej Mary-Lou z The Balm, czy słusznie? Jeśli chcecie się dowiedzieć co sądzę o tym produkcie oraz czy on naprawdę nadaje się do każdej karnacji - czytajcie dalej!
W skromnym, ale jak dla mnie fajnym i funkcjonalnym opakowaniu (okienko jest zdecydowanie lepszym rozwiązaniem niż kolejne lusterko, które może się nam potłuc w podróży) z całkiem solidnego plastiku mieści się odrobina magii w postaci pięknego, wypiekanego rozświetlacza (również o sporej gramaturze 7,5 g) w pięknym, niekoniecznie jasnym, ciepłobeżowo-złotym odcieniu. Nie posiada żadnych, widocznych drobinek brokatu. Ma ciekawą konsystencję, nie jest tak suchy, jak inne wypiekane produkty z którymi miałam do czynienia - lepiej trzyma się skóry i jest jakby puszysty w dotyku, na skórze zyskuje na kremowości. Dodam do tego jeszcze, że jego przyczepność do pędzli (czy to z naturalnego czy syntetycznego włosia) jest bardzo dobra, nie trzeba się więc za nadto obawiać, że podczas aplikowania go na skórę będzie się osypywał. Nabiera się również świetnie, rozświetlacz pod dotykiem pędzla nie kruszy się, jak to się dzieje w przypadku wielu innych kosmetyków.
Doskonale rozprowadza się na skórze, da się nim osiągnąć zarówno delikatny efekt - wystarczy do tego odrobina produktu, jak i mocniejszy, mocno lśniący - wtedy pędzel wystarczy bardziej zanurzyć w produkcie.
A jak wygląda na skórze? Można nim uzyskać cudowny blask, od subtelnego, dziennego, aż po wieczorowy, tzw. efekt tafli. Siłą rzeczy będzie on podkreślał wszelkie niedoskonałości, nierówności skóry, taka już specyfika nabłyszczających produktów. Połysk jest zachowany w neutralnej, jasnej tonacji (jak to oczywiście być powinno), niemniej jednak baza już do tak jasnych nie należy. I tutaj zaczynają się schodki, bo jak się spisuje ten rozświetlacz na cerach bladych? Ano niestety owa baza jest bardzo widoczna, szczególnie jeśli produktu nałożymy w ilości wieczorowej. Niestety, w przypadku tak jasnych cer, trzeba uważać podczas aplikacji i nakładać go naprawdę w minimalnej ilości dla lekkiego tylko efektu rozświetlenia, inaczej produkt będzie tworzył na skórze ciemniejszą plamę. Nie jest to więc wcale produkt tak uniwersalny, jak miał być.
I tutaj przechodzimy do porównania ze słynną Mary-Lou od The Balm (o której zawsze tylko wspominam, a jakoś do tej pory nie powstała u mnie na blogu żadna osobna notka o niej). Mary u bladolicych sprawdza się dużo lepiej, bo jej baza jest znacznie jaśniejsza. Co więcej, ma nieco inny odcień, jest on chłodniejszy, bardziej żółty niż beżowy. Również połysk należy do tych szalenie mocnych, wystarczy więc jedynie odrobina produktu, dla uzyskania silnego efektu, nie jak w przypadku My Secret, kiedy produktu należy nabrać na pędzel odrobinę więcej. Maryśka jest też bardziej kremowa w swojej konsystencji, ale aplikuje się podobnie, czyli równie dobrze. Różnicą jest więc przede wszystkim cena - bo za My Secret zapłacimy jedynie 14,99 zł, zaś słynny kosmetyk The Balm waha się w granicach 60-70 złotych (za 8,5 g).
I uchwycony na zdjęciu problem z bladą cerą i zbyt ciemną bazą rozświetlacza z My Secret. Jak widzicie ta ciemna plama na skroni jest niestety mocno widoczna. Produktu tutaj użyłam w tej "większej", wieczorowej ilości...
ale już w mniejszej tak mocno się nie odznacza:
Rozświetlacz dostępny jest w Drogeriach Natura.
Według mnie jest to nadal świetny produkt i drugiego takiego, szczególnie w tak niskiej cenie przy jednoczesnej genialnej jakości - nie znajdziecie. Nie uważam jednak, że jest numerem jeden jeśli chodzi o posiadaczki bladych cer, bo tutaj bądź co bądź, mogą one sobie jednak zrobić nim krzywdę. U bladolicych sprawdzi się więc lepiej The Balm Mary-Lou Manizer albo choćby mój ulubiony rozświetlacz na co dzień - KOBO Moonlight, albo inne rozświetlacze których baza nie jest tak barwiona (jak to jest na przykład w przypadku MUR Goddes of Love). Posiadaczki jasnych, średnich czy ciemnych karnacji będą jednak z tego produktu szalenie zadowolone.
A Wy znacie już ten rozświetlacz? Jakie są Wasze ulubione odcienie rozświetlaczy?