Witajcie,
wyraziste i matowe usta to niezaprzeczalny trend ostatnich sezonów. Kobiety z całego świata pokochały aksamitne wykończenie szminek w różnej postaci - od sztyftów, przez kredki, aż po pomadki w płynie. Na polskim rynku nadal mało jest tych ostatnich, a zagraniczne hity wciąż straszą dolarami (zarówno cenami samych produktów jak i kosztami przesyłki), tak więc gdy tylko KOBO zapowiedziało matowe pomadki w płynie w sześciu cudownych odcieniach - internety zawrzały, istne szaleństwo.
KOBO Professional Matte Liquid Lipstick - brzmi obiecująco, prawda? Na obietnicach poniekąd się skończyło, bo tytułowe "matte" można włożyć między bajki. I choć producent utwierdza nas w przekonaniu, że da się z tych produktów mat wydobyć (owszem, ale o tym później) jak dla mnie to trochę za dużo zachodu. Przyznam więc, że i ja nieco się zawiodłam.
Te matowe pomadki w rzeczywistości to mocno nasycone kolorem błyszczyki, na upartego kremowe pomadki w płynie (czy jakoś tak). Nałożone bowiem na usta lekko lśnią i nawet po dłuższym czasie same z siebie matu ani trochę nie przypominają. Zupełnie nie zastygają, co więcej, ich lejąca konsystencja sprawia, że potrafią się nieładnie rozpływać - szczególnie w kącikach ust, trzeba na to bardzo uważać. Gdy stosuje się te pomadki zgodnie z zaleceniami - odciskając ich nadmiar na chusteczce, można się nieco zawieść jeśli zależy nam na mocnym kolorze, bo niestety nieco blaknie, czynność więc z nakładaniem produktu na usta i odciskaniem o chusteczkę trzeba powtórzyć. Nie jest to też takie hop-siup, pomadka nie od razu ładnie osiada na skórze, jeśli za wcześnie pozbędziemy się jej "nadmiaru" cała zabawa nie będzie miała sensu. Mnie się udaje najlepiej osiągnąć owy nieszczęsny mat, gdy pomadkę na ustach przez odciśnięciem potrzymam nieco dłużej, wtedy faktycznie powstaje taka matowa, bardziej intensywna warstewka. Zabawy jak widzicie jest co nie miara - więc jeśli spodobają się Wam odcienie tych pomadek, a nie specjalnie zależy Wam na typowym, matowym efekcie, dodatkowe minuty spędzone na droczeniu się z chusteczką możecie śmiało pominąć.
Z tej serii dostępnych jest sześć odcieni - mamy tutaj zarówno dwa spokojniejsze, nadające się na co dzień, jak i cztery mocne, śmiałe i całkiem oryginalne. Nie spodziewałam się, że te kolory będą aż tak piękne!
401 Cranberry Meringue
To beż, idealny nudziak, raczej neutralny. Nie jest zbyt jasny, więc nie wygląda dziwnie i "kozaczkowo". Doskonale się sprawdzi w makijażu dziennym, jak i wieczorowym, kiedy stawiamy na mocne oczy.
402 Watermelon Juice
To ciemniejszy malinowy róż z nutami ciepłej śliwki (ja je widzę). To dość odważny odcień, pięknie będzie wyglądał choćby przy klasycznej kresce na powiekach.
403 Cherry Drink
To piękna, mocna, typowo krwista czerwień. Nie ma w sobie różowych domieszek, ma za to delikatne rdzawe - dlatego też wydaje się być nieco ciepła. Oczywiście, z czerwienią możecie szaleć jak tylko chcecie - mnie osobiście podoba się czerwień na ustach zarówno przy delikatnym makijażu oczu jak i tym szalenie mocnym, zawsze wygląda oszałamiająco.
404 Litchi Yoghurt
To delikatnie neonowy, mocny róż z koralowymi nutami. Lubi grać główne skrzypce w makijażu.
405 Passiflora Tea
To prześliczny raczej jasny (choć nie jaśniutki) lekko zgaszony, z nutką beżowego przybrudzenia róż. Przy mojej żółtej (azjatycko żółtej ponoć) skórze wydaje się być delikatnie cukierkowy, ale normalnie taki nie jest. Jeden z moich ulubieńców.
406 Raspberry Shake
To niesamowicie piękny i wyjątkowy odcień - to neonowa fuksja z mocnymi nutami elektryzującego (electric, wiecie) fioletu. Coś cudownego! Jest to już chłodny odcień, z którym rzecz jasna również warto poszaleć, choć na pewno świetnie się będzie prezentować solo (ja i tylko ja, egoista jeden).
Z pigmentacją pomadek jest bardzo dobrze, choć dostrzegam drobne różnice pomiędzy nimi - tak więc czerwień okazała się najbardziej bogatą w pigment i "gęstą", zaś bez "najrzadszym" przypadkiem. Błyszczyki smakowicie pachną - owocowymi galaretkami (tak mi się w tej chwili ten zapach kojarzy), ale mają też wyczuwalny posmak, na szczęście ten z serii nieprzeszkadzających.
Z trwałością jest różnie - nałożone ot tak trzymają się na ustach całkiem przyzwoicie, niemniej jednak wszelkie picie czy jedzenie od razu pozbawia ich mocy (na szczęście potrafią też trochę barwić usta), zmatowione za pomocą chusteczki podczas podwójnej zabawy z nią, wytrzymują już nieco dłużej i faktycznie większość łyków kawy przetrzymują.
Faktycznie, wielką zaletą tych produktów jest fakt, że nie wysuszają one ust, co więcej - mam wrażenie, że całkiem nieźle nawilżają i pielęgnują. Na pewno więc sprawdzą się u posiadaczek wiecznie-suchych-nic-się-nie-da-z-tym-zrobić warg, bo dalej pomadki będą ładnie się nakładać, nie podkreślać suchych skórek czy załamań, ale też zmiękczą nieco te oporne usta.
Tak czy owak, choć nie matowe, są to całkiem kuszące produkty, tym bardziej że ich cena (14,99 zł za sztukę) jest stosunkowo bardzo niska. Jeśli więc spodobały się Wam jakieś odcienie - możecie sięgać śmiało, pamiętajcie jednak o tych ich paru wadach i zapobiegajcie im ;)
A Wy znacie te produkty? Jak Wam się podobają? :)
KOBO Professional Matte Liquid Lipstick - brzmi obiecująco, prawda? Na obietnicach poniekąd się skończyło, bo tytułowe "matte" można włożyć między bajki. I choć producent utwierdza nas w przekonaniu, że da się z tych produktów mat wydobyć (owszem, ale o tym później) jak dla mnie to trochę za dużo zachodu. Przyznam więc, że i ja nieco się zawiodłam.
Te matowe pomadki w rzeczywistości to mocno nasycone kolorem błyszczyki, na upartego kremowe pomadki w płynie (czy jakoś tak). Nałożone bowiem na usta lekko lśnią i nawet po dłuższym czasie same z siebie matu ani trochę nie przypominają. Zupełnie nie zastygają, co więcej, ich lejąca konsystencja sprawia, że potrafią się nieładnie rozpływać - szczególnie w kącikach ust, trzeba na to bardzo uważać. Gdy stosuje się te pomadki zgodnie z zaleceniami - odciskając ich nadmiar na chusteczce, można się nieco zawieść jeśli zależy nam na mocnym kolorze, bo niestety nieco blaknie, czynność więc z nakładaniem produktu na usta i odciskaniem o chusteczkę trzeba powtórzyć. Nie jest to też takie hop-siup, pomadka nie od razu ładnie osiada na skórze, jeśli za wcześnie pozbędziemy się jej "nadmiaru" cała zabawa nie będzie miała sensu. Mnie się udaje najlepiej osiągnąć owy nieszczęsny mat, gdy pomadkę na ustach przez odciśnięciem potrzymam nieco dłużej, wtedy faktycznie powstaje taka matowa, bardziej intensywna warstewka. Zabawy jak widzicie jest co nie miara - więc jeśli spodobają się Wam odcienie tych pomadek, a nie specjalnie zależy Wam na typowym, matowym efekcie, dodatkowe minuty spędzone na droczeniu się z chusteczką możecie śmiało pominąć.
Z tej serii dostępnych jest sześć odcieni - mamy tutaj zarówno dwa spokojniejsze, nadające się na co dzień, jak i cztery mocne, śmiałe i całkiem oryginalne. Nie spodziewałam się, że te kolory będą aż tak piękne!
401 Cranberry Meringue
To beż, idealny nudziak, raczej neutralny. Nie jest zbyt jasny, więc nie wygląda dziwnie i "kozaczkowo". Doskonale się sprawdzi w makijażu dziennym, jak i wieczorowym, kiedy stawiamy na mocne oczy.
402 Watermelon Juice
To ciemniejszy malinowy róż z nutami ciepłej śliwki (ja je widzę). To dość odważny odcień, pięknie będzie wyglądał choćby przy klasycznej kresce na powiekach.
403 Cherry Drink
To piękna, mocna, typowo krwista czerwień. Nie ma w sobie różowych domieszek, ma za to delikatne rdzawe - dlatego też wydaje się być nieco ciepła. Oczywiście, z czerwienią możecie szaleć jak tylko chcecie - mnie osobiście podoba się czerwień na ustach zarówno przy delikatnym makijażu oczu jak i tym szalenie mocnym, zawsze wygląda oszałamiająco.
404 Litchi Yoghurt
To delikatnie neonowy, mocny róż z koralowymi nutami. Lubi grać główne skrzypce w makijażu.
405 Passiflora Tea
To prześliczny raczej jasny (choć nie jaśniutki) lekko zgaszony, z nutką beżowego przybrudzenia róż. Przy mojej żółtej (azjatycko żółtej ponoć) skórze wydaje się być delikatnie cukierkowy, ale normalnie taki nie jest. Jeden z moich ulubieńców.
406 Raspberry Shake
To niesamowicie piękny i wyjątkowy odcień - to neonowa fuksja z mocnymi nutami elektryzującego (electric, wiecie) fioletu. Coś cudownego! Jest to już chłodny odcień, z którym rzecz jasna również warto poszaleć, choć na pewno świetnie się będzie prezentować solo (ja i tylko ja, egoista jeden).
Tak prezentują się na swatchach (jedno maźnięcie!), od lewej:
Cranberry Meringue, Watermelon Juice, Cherry Drink, Litchi Yoghurt, Passiflora Tea, Raspberry Shake
Z pigmentacją pomadek jest bardzo dobrze, choć dostrzegam drobne różnice pomiędzy nimi - tak więc czerwień okazała się najbardziej bogatą w pigment i "gęstą", zaś bez "najrzadszym" przypadkiem. Błyszczyki smakowicie pachną - owocowymi galaretkami (tak mi się w tej chwili ten zapach kojarzy), ale mają też wyczuwalny posmak, na szczęście ten z serii nieprzeszkadzających.
Z trwałością jest różnie - nałożone ot tak trzymają się na ustach całkiem przyzwoicie, niemniej jednak wszelkie picie czy jedzenie od razu pozbawia ich mocy (na szczęście potrafią też trochę barwić usta), zmatowione za pomocą chusteczki podczas podwójnej zabawy z nią, wytrzymują już nieco dłużej i faktycznie większość łyków kawy przetrzymują.
Faktycznie, wielką zaletą tych produktów jest fakt, że nie wysuszają one ust, co więcej - mam wrażenie, że całkiem nieźle nawilżają i pielęgnują. Na pewno więc sprawdzą się u posiadaczek wiecznie-suchych-nic-się-nie-da-z-tym-zrobić warg, bo dalej pomadki będą ładnie się nakładać, nie podkreślać suchych skórek czy załamań, ale też zmiękczą nieco te oporne usta.
Tak czy owak, choć nie matowe, są to całkiem kuszące produkty, tym bardziej że ich cena (14,99 zł za sztukę) jest stosunkowo bardzo niska. Jeśli więc spodobały się Wam jakieś odcienie - możecie sięgać śmiało, pamiętajcie jednak o tych ich paru wadach i zapobiegajcie im ;)
A Wy znacie te produkty? Jak Wam się podobają? :)