Witajcie,
cienie do powiek to jeden z moich koników. W obłędzie ustępują im jedynie pomadki do ust. Mam więc ich naprawdę sporą gromadkę, a do tego wciąż mi ich przybywa. Ma wśród nich swoich ulubieńców, mam też takie cienie, które cenię, ale jakoś (nie wiedzieć czemu) rzadko z nich korzystam, mam też oczywiście te nieco gorszej jakości, których jednak żal mi wyrzucić czy oddać, bo wciąż mam nadzieję, że "coś" z nich wyciągnę.
Produktów marki Revlon nie miałam jeszcze okazji porządnie poznać. Choć znam ich nowości bardzo dobrze, używałam też słynnego podkładu Colorstay oraz paru innych mniej lub bardziej topowych kosmetyków, tak nie miałam bladego pojęcia jak rzecz się ma z ich cieniami.
Przybywał do mnie ich nowość (no, może nie taka znowu najświeższa) - Colorstay Shadowlinks, czyli nietypowy system cieni quasi paletkowy. Już wyjaśniam - zakupić można pojedyncze cienie, wybieramy spośród czterech wykończeń cieni: matowych, metalicznych i perłowych (z drobinkami) oraz satynowych, odcieni jest zaś 18. Cienie te przechowywać można oczywiście osobno, ale da się także opakowania ze sobą w łatwy sposób łączyć. Wystarczy "zgrać" je ze sobą bokami i voila! Liczyć się wtedy trzeba rzecz jasna z faktem, że w dalszym ciągu, każdy z cieni musimy otwierać osobno.
Małe plastikowe i lekkie opakowania skrywają prostokątne cienie wymiarami przypominające mi cienie do powiek Pierre Rene, są jednak od nich nieco szersze i krótsze, a zawierają w sobie 1,4 grama produktu. Na każdym z cieni, na odwrocie znajduje się naklejka, a na niej między innymi (ważne dla mnie) nazwa cienia oraz typ jego wykończenia. Po bokach, blokując jednocześnie opakowania przed natrętnymi drogeryjnymi macaczami znajdują się też malutkie naklejki z numerem danego cienia.
Posiadam trzy kolory o trzech różnych wykończeniach:
Blush (Matte) 040 - to jaśniutki, pudrowy róż delikatnie wpadający w łosoś. Ma matowe wykończenie i dość suchą, choć mocno zbitą konsystencję i niestety dość słabą pigmentację. Sprawdzi się przy lekkim rozświetlaniu makijażu oka, niewprawiona ręka (lub niechętna do mocniejszych mejkapów) doceni fakt, że nie sposób sobie zrobić nim krzywdę i najpewniej chętnie będzie go używać na całej powiece w makijażu dziennym.
Copper (Metallic) 260 - to bardzo fajny, efektowny, złoty z nutami miedzi cień. Ma śliczne, lśniące, niemal metaliczne wykończenie i dość niezła pigmentację, choć niestety słabą przyczepność. Jeśli weźmiemy pod uwagę to ostatnie i użyjemy do niego odpowiedniej (najlepiej mocno lepiącej się) bazy, da radę wyciągnąć z niego moc!
Periwinkle (Pearl) 140 - to bardzo ładny odcień delikatnie lawendowego błękitu o satynowym wykończeniu i ze sporą ilością srebrnych, dość widocznych drobinek. Cień ma średnią pigmentację, a na pewno kiepską przyczepność - żeby wydobyć z nieco to co najlepsze, trzeba się nieźle napracować.
Tak prezentują się na swatchach:
I jak też możecie wywnioskować po tych krótkich opisach, cienie niekoniecznie mocno przypadły mi do gustu. Zdecydowanie po Revlonie spodziewałam się czegoś więcej, choćby szalonej pigmentacji, która w końcu tak bardzo pasuje do tej marki. Mogłyby też mieć bardziej kremową konsystencję - ta jest zbyt sucha, zbyt zbita a jednocześnie za krucha. Nie twierdzę, że są to złe produkty, na pewno da się z nich wydobywać moc, a na pewno takie delikatesy przypasują nie jednej klientce, która nie lubi, lub też po prostu nie radzi sobie ze zbyt dobrym nasyceniem cieni. W każdym razie ja obeszłam się trochę smakiem, przyzwyczajona jestem do zupełnie innej jakości.
Cienie można zakupić choćby w drogeriach HEBE lub DOUGLAS, kosztują po 14,90 zł za sztukę (za 1,4 grama pojemności).
Znacie te cienie? Dobrze się Wam sprawują? :)