niedziela, 15 listopada 2015

O warsztatach Olympus w ramach Meet Beauty i trudnej sztuce robienia zdjęć na blog

Witam!

Dziś nietypowy post, bo o nieco innej stronie blogowania, mianowicie małe trajkotanie poradnikowo-recenzjowe o robieniu zdjęć do postów oraz o warsztatach fotograficznych marki Olympus. Pomiędzy tekstem głównym - moja mała radosna twórczość, jako że zdjęcia nie wyszły mi do końca tak jak tego chciałam, pobawiłam się także nieco obróbką, wyszło takie dziwne coś ;))

Zapraszam do lektury!


Słowem wstępu…

Zdjęcia można robić na wiele sposobów, począwszy od cudownych, zapierających dech w piersiach, idealnych w każdym calu, przez zwykłe zdjęcia sytuacyjne, rodzinne, z podróży czy też „selfie”, aż po tzw. fotki robione „ziemniakiem”. Gdy przychodzi czas, kiedy nad głową zapala nam się lampka i wpadamy na jakże świetny pomysł – "Zacznę pisać blog!" (taki kochani - "blog", nie "bloga"), pojawia się problem – w końcu fajnie by wpisy opatrzyć ładnymi zdjęciami, a szczególnie jest to ważne, gdy obracamy się w branży beauty.



Gdy zakładałam blog (nieprzemyślanie, ot tak, z chęcią nauki i zalążkiem makijażowe pasji) kompletnie nie myślałam o tym, że muszę robić przy tej okazji profesjonalne zdjęcia (a miesiąc wcześniej kupiłam swój pierwszy aparat, siłą rzeczy nie był/nie jest on najwyższych lotów :D). Najważniejsze dla mnie było (i w sumie nadal jest) jak najlepsze oddanie na nich makijaży – kolorów, struktury, cieniowania, czy też jak najbardziej adekwatne do rzeczywistości przedstawienie produktów i swatchy. Zresztą, te 4 lata temu mało która blogerka, szczególnie początkująca, mogła poszczycić się super cudnymi fotkami – nie to było podstawą tej „roboty”.


W ostatnim czasie jednak wszechobecnie panująca moda na mega jasne zdjęcia, katalogowe przedstawianie produktów, szał na kupowanie lustrzanek, blend, lamp o dziennym świetle bieli, teł fotograficznych, parasolek i czegóż tam jeszcze, skłania do przemyśleń – czy aby na pewno potrzebne jest to wszystko, by mój blog zaopatrzyć w ładne zdjęcia?


Okazuje się, że… tak, choć oczywiście nie w takiej skrajności, jaką powyżej przedstawiłam. Przydaje się aparat, który ma funkcje manualne, gdzie spokojnie możemy ustawić przesłonę, czas migawki czy też balans bieli, gdzie możemy skupiając się na podstawach fotografii stworzyć niczego sobie fotki. Jeszcze fajniej gdy możemy korzystać z różnych obiektywów. Jednak również ważne jest światło – niekoniecznie sztuczne, ale przede wszystkim wykorzystanie światła dziennego, kompozycja zdjęcia czy też po prostu jego klimat. Jak dla mnie, to ostatnie, czyli właśnie klimat zdjęcia, sposób w jaki oddajemy na nim choćby pomadki do ust, to on decyduje o tym, czy zdjęcie ma duszę i czy pasuje do nas i naszego małego tworu – bloga.


Do pewnych rzeczy rzecz jasna po paru latach zmagania się ze zdjęciami, kiepskim sprzętem jakości aparatów w smartfonach czy też słabym oświetleniem (jako że się mieszka w norze ;D) można metodą prób i błędów dojść samemu, i tak też starałam się robić – zresztą, różnice jakościowe możecie spokojnie zaobserwować w moich postach. Niemniej jednak paru ciekawych i pomocnych rzeczy mimo wszystko wyniosłam z warsztatów Olympus podczas trwania konferencji Meet Beauty.



Warsztaty fotograficzne OLYMPUS – Meet Beauty

Warsztaty były dla wybranych, a raczej szczęśliwców, którym udało się na nie zapisać – na swoje szczęście należałam do tej nielicznej grupy. Zajęcia odbyły się w zacienionej, iście przewiewnej sali na parterze „Babki” (ul. Młocińska 5/7 w Warszawie: miejsce trwania konferencji Meet Beauty – przypomnienie autora :D), gdzie dwoje fajnych, młodych i tryskających mieszanką pasji, humoru i ambicji – Diana i Rafał Krasa (http://dr5000.fotoblogia.pl/) wraz z marką Olympus, w towarzystwie rzutnika i mnóstwa obrazowych slajdów przeprowadzali na nas akcję „fotografuj piękniej”. Do dyspozycji (czy też – do zabawy) mieliśmy przeróżne aparaty marki Olympus (takie z wyższego poziomu, tj. ponad wszelkimi smartfono-automatami) wraz z obiektywami (którymi miło było wszakże pokręcić) i kartami pamięci, mogliśmy więc niemal do woli pstrykać fotki, bawić się ustawieniami i poszerzać naszą wiedzę.


Na samą myśl o tych warsztatach zapłonęłam pełną ekscytacją. Moja mała pięta achillesowa miała w końcu przeobrazić się magicznie, i jak za sprawą różdżki od razu po wyjściu z warsztatów miałam być mega hiper joł blogerką, czyli rzecz jasna taką, która robi mega hiper joł fotki. A gucio! Po kilku godzinach trwania „fotograficznego uświadamiania” (bo też w końcu poczułam się tam jak „fotograficzna dziewica”) uświadomiłam sobie właściwie jedno – pewnych rzeczy nie przeskoczę. Pomijając kwestie talentu (czy też jego braku), mam podstawowy problem – mój aparat wcale nie ma tych wszystkich cudownych funkcji, o których mowa była w większej mierze (2/3 czasu trwania) podczas warsztatów, nie ma możliwości choćby manualnego ustawienia przesłony czy ekspozycji, automatyczny balans bieli choćbym nie wiem jak się starała przeobraża się w podwodny świat, a jakże potrzebne do robienia zbliżeń makro nazywa się u mnie „ładne zdjęcia jedzenia” (na co zresztą też wpadłam dopiero po paru miesiącach zabawy i poszukiwań, cóż, łatwo nie było). Tutaj też jest trochę mój zawód – myślałam, że faktycznie nauczę się czegoś więcej, dużo dużo więcej.


Żałuję więc, że nauka nie trwała dłużej (choć rozumiem, że to musiało niestety tak wyglądać – więcej informacji w tak krótkim czasie nie dałoby rady się zmieścić, choćby na wcisk) i nie miała większej części praktycznej – bo pomimo faktu, że miałyśmy aparaty (takie fajne, wypas, joł), brakowało jednak momentu, w którym mogłybyśmy przećwiczyć świeżo nabytą wiedzę fotografując choćby szminkę na kartce papieru w dobrym oświetleniu zamiast strzelać na ślepo, bo w ciemnościach, byle jakie zdjęcia. Osobiście, dla mnie trudne było szybkie opanowanie ustawiania przesłony, ekspozycji i innych iście ważnych rzeczy, bo po prostu miałam z tym bezpośrednią styczność pierwszy raz w życiu, coś tam jednak (mam nadzieję, że więcej niż mniej) z lekcji zapamiętałam i mam nadzieję, że kiedy będę mieć w końcu możliwość porządnego przećwiczenia – na coś mi się to wszystko przyda. 

Trochę szkoda, że nie mogliśmy zatrzymać zrobionych zdjęć (jakiekolwiek by one nie były), albo nie dostałyśmy kopii pokazu slajdów (na przykład na mejla) – czyli takiej małej pigułki z wiedzą zdolnego rodzeństwa. Jak na mój gust też nieco za mocny był nacisk na to, aby produkt na zdjęciach wyglądał katalogowo – ale co kto lubi, trzeba w końcu odnaleźć w tym wszystkim siebie ;)


Najbardziej spodobały mi się wszelkiego rodzaju tricki, które pomóc nam miały uzyskać jak najlepsze efekty na zdjęciach – choćby takie jak zapanować na odbijającym się nosem w fotografowanym przedmiocie, czy też jak sprawić, by na zdjęciach nie było widać niczego, co brzydkie, co psuje cały efekt. Wiele z tych wskazówek, na moje nieszczęście łączyło się pośrednio z nieszczęsnym „manualem”, wiem jednak, że teraz będę na wszelkie te szczegóły zwracać dużo większą uwagę i mam nadzieję, że efekty zobaczycie już wkrótce. Brakowało mi zaś trochę większej liczby informacji o fotografowaniu portretów czy robieniu zbliżeń (tak, tak, ja i te moje makijaże), czy doświetlaniu zdjęć światłem sztucznym czy też ustawianiem wszelkich pomocniczych zabawek (co, gdzie, jak… dlaczego?).


Muszę też przyznać, że trzymając w dłoni jeden z gromady szalenie fajnie prezentujących się aparatów Olympus, posiadających szereg funkcji, które można ustawić zarówno za pomocą pokręteł jak i przycisków, dotykowy ekran, chowaną lampę, trzymając go poczułam tę iskierkę, i jak to się mówi – złapałam bakcyla, bo przecież „jakie to fajne!” :D. 

Skupiając się więc na efektywności warsztatów – jestem połowiczne zadowolona, choć jednocześnie bardzo szczęśliwa, że mogłam zgłębić wiedzę, dowiedziałam się w końcu sporo nowych, ciekawych dla mnie rzeczy i wraz z buntem wyrosła we mnie nadzieja, że ten mój smutny blog jakoś w końcu będzie wyglądał ;)) Warsztaty były więc dla mnie pewnym wstępem do kolejnej branży w której chcę się rozwijać i na pewno nie omieszkam skorzystać z dalszych, rozwijających kursów/poradników/tudzież filmików instruktażowych.


Wniosek jest prosty – warto: próbować różnych ustawień, ćwiczyć, doszkalać się, poznawać nowe funkcje, być otwartym na szereg możliwości i jednocześnie przy tym świetnie się bawić! Wiele rzeczy jeśli chodzi o fotografię jest kwestią wyczucia, ale równie dobrze sporo tricków można przyswoić. A przy zakupie aparatu dobrze jest wziąć pod uwagę fakt, że zaraz nasze zainteresowania mogą się diametralnie zmienić i lepiej od razu jest wybrać coś nieco bardziej rozbudowanego i uniwersalnego ;))


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...