Witajcie,
nie ma to jak dać w wakacje wypocząć także swojej skórze twarzy, nie nakładać na nią masy ciężkich mazideł, nie ukrywać jej pod maską złożoną z baz, podkładów i pudrów. Jak dobrze, że są podkłady mineralne, które pozwalają skórze wyglądać pięknie, jednocześnie jej nie obciążając.
Miałam okazję używać już produktów mineralnych marek takich jak Lily Lolo, La Rosa czy Annabelle Minerals. I choć co do tych ostatnich mam podejrzenia, że stały się przyczyną wysypu zaskórników, pomijając nietrafiony odcień (La Rosa), moje doświadczenia z minerałami były ogólnie bardzo dobre. Doceniam ich lekkość, doceniam bardzo mocno także jasne odcienie idealne dla bladolicych, ale przede wszystkim wdzięczna im jestem za jeden znamienny fakt - że moja skóra po ich stosowaniu wygląda dużo lepiej, zdrowiej!
Ostatnio z przyjemnością używałam podkładu i korektora mineralnego jeszcze innej marki - Era Minerals. O ich cieniach możecie poczytać TUTAJ, o pędzlach TUTAJ oraz TUTAJ. I muszę przyznać, że również doświadczenia z nimi okazały się być całkiem dobre, niestety nie obyło się bez minusów, ale o tym za chwilę.
Każdy z odcieni w ofercie dostępny jest w trzech rodzajach, odpowiednich dla danego rodzaju skóry, a więc odpowiednio: flawless dla posiadaczek skóry tłustej (i normalnej), surreal dla mieszanej (i wszystkich innych), velvet dla suchej (i normalnej). Wybrałam oczywiście wersję Surreal, jako że cera moja jest mieszana - przetłuszczająca się mocno na nosie, lżej ale nadal na reszcie strefy T, a normalna na pozostałym obszarze.
Pierwsze co mi się rzuciło w oczy po zastosowaniu podkładu Era Minerals Golden Light Surreal (do nakładania używam pędzla Era Minerals albo flato topa z La Rosa) to jego piękny, nietypowy jednak odcień - jaśniutki, chłodno żółty z domieszką tonów oliwkowych, lekko szarawy. Krycie ma rewelacyjne jak na minerały, już jest warstwa podkładu kryje bardzo dobrze, określiłabym to krycie jako średnie - jednocześnie pełnego krycia bez pomocy korektora w przypadku widocznych zmian skórnych raczej nie uzyskamy.
Dobrałam więc do tego podkładu korektor/kamuflaż nr 202 Olive Green. Jest to jak nazwa ładnie wskazuje, jaśniutki kremowo-zielonkawo-oliwkowy odcień, idealny do maskowania zaczerwienień, ale nie tylko - równie świetnie sobie radzi z kryciem wszelkich innych niedoskonałości, również cieni pod oczami. Co ważniejsze, pomimo tak dobrej pigmentacji nie przebija spod podkładu i nie tworzy dziwnych plam na twarzy.
Oba te produkty tworzą u mnie zgraną całość, krycie jest dla mnie na tyle zadowalające, że noszę go bez skrępowania. Cera jest też nie tylko ujednolicona, ale i ładnie wygładzona i zmatowiona. Mat trzyma długo, ale zastrzeżenia, największe zastrzeżenia mam jednak do trwałości. Nie wiem, czego to skutek, pewnie moje skóry, ale minerały te są u mnie nietrwałe. Zwykle trzymają się u mnie ok. 4-6 godzin, po czym szczególnie na nosie szybko waży się i nieestetycznie schodzi. Na pewno nie pomagają w tym wysokie temperatury, niemniej jednak nie omieszkam sprawdzić działania podkładu również jesienią, kiedy temperatury będą niższe, powiedzmy poniżej 20 stopniu. W każdym razie to mnie zupełnie nie urządza, bo właśnie po takie produkty najchętniej sięgam latem.
Poniżej na swatchach - u góry korektor, na dole podkład. Światło naturalne (cień), światło naturalne (słońce), lampa.
Jest jednak jeszcze jedna, bardzo ważna sprawa. Pomimo średniej trwałości u mnie, genialnie podkład i korektor spisały się jeśli chodzi o oddziaływanie na skórę, czy jakkolwiek to ująć inaczej. W każdym razie, z dnia na dzień, podczas ich stosowania, moja skóra odżywała, stawała się coraz gładsza, wizualnie ładniejsza - bo i z mniejszą ilością niespodzianek, a blizny po nich szybciej się goiły. I miałabym teraz tak piękną skórę, gdyby nie fakt, że skusiłam się na bardzo kiepski krem, który ponownie doprowadził ją do ruiny. Z pomocą minerałów, ponownie, powoli wraca do siebie ;)
Działanie więc jak najbardziej jest na mega plus, zero zapychania, zero podrażnień. Tutaj mam wrażenie spisał się jeszcze lepiej niż podkłady Lily Lolo, tamte jednak choć nie z tak dobrym kryciem, są trwalsze.
Światło naturalne, cień.
Światło sztuczne, lampa.
Sama nie wiem, czy jeszcze sięgnę po podkład z Ery, tym bardziej że cenowo wcale nie jest taki najtańszy - za 7 gram podkładu (choć wydajnego, bo wystarcza mi jedna warstwa na idealnie pokrycie skóry twarzy) trzeba zapłacić 109 złotych, natomiast za 1 gram korektora (pojemnościowo korektory się różnią) - 39 zł. Cały czas będę więc szukać ideału - trwałego, w idealnym odcieniu, dobrze kryjący, nie zapychający i z rozsądną ceną, czy żądam za wiele? Zobaczymy ;)
Miałam okazję używać już produktów mineralnych marek takich jak Lily Lolo, La Rosa czy Annabelle Minerals. I choć co do tych ostatnich mam podejrzenia, że stały się przyczyną wysypu zaskórników, pomijając nietrafiony odcień (La Rosa), moje doświadczenia z minerałami były ogólnie bardzo dobre. Doceniam ich lekkość, doceniam bardzo mocno także jasne odcienie idealne dla bladolicych, ale przede wszystkim wdzięczna im jestem za jeden znamienny fakt - że moja skóra po ich stosowaniu wygląda dużo lepiej, zdrowiej!
Ostatnio z przyjemnością używałam podkładu i korektora mineralnego jeszcze innej marki - Era Minerals. O ich cieniach możecie poczytać TUTAJ, o pędzlach TUTAJ oraz TUTAJ. I muszę przyznać, że również doświadczenia z nimi okazały się być całkiem dobre, niestety nie obyło się bez minusów, ale o tym za chwilę.
Każdy z odcieni w ofercie dostępny jest w trzech rodzajach, odpowiednich dla danego rodzaju skóry, a więc odpowiednio: flawless dla posiadaczek skóry tłustej (i normalnej), surreal dla mieszanej (i wszystkich innych), velvet dla suchej (i normalnej). Wybrałam oczywiście wersję Surreal, jako że cera moja jest mieszana - przetłuszczająca się mocno na nosie, lżej ale nadal na reszcie strefy T, a normalna na pozostałym obszarze.
Pierwsze co mi się rzuciło w oczy po zastosowaniu podkładu Era Minerals Golden Light Surreal (do nakładania używam pędzla Era Minerals albo flato topa z La Rosa) to jego piękny, nietypowy jednak odcień - jaśniutki, chłodno żółty z domieszką tonów oliwkowych, lekko szarawy. Krycie ma rewelacyjne jak na minerały, już jest warstwa podkładu kryje bardzo dobrze, określiłabym to krycie jako średnie - jednocześnie pełnego krycia bez pomocy korektora w przypadku widocznych zmian skórnych raczej nie uzyskamy.
Dobrałam więc do tego podkładu korektor/kamuflaż nr 202 Olive Green. Jest to jak nazwa ładnie wskazuje, jaśniutki kremowo-zielonkawo-oliwkowy odcień, idealny do maskowania zaczerwienień, ale nie tylko - równie świetnie sobie radzi z kryciem wszelkich innych niedoskonałości, również cieni pod oczami. Co ważniejsze, pomimo tak dobrej pigmentacji nie przebija spod podkładu i nie tworzy dziwnych plam na twarzy.
Oba te produkty tworzą u mnie zgraną całość, krycie jest dla mnie na tyle zadowalające, że noszę go bez skrępowania. Cera jest też nie tylko ujednolicona, ale i ładnie wygładzona i zmatowiona. Mat trzyma długo, ale zastrzeżenia, największe zastrzeżenia mam jednak do trwałości. Nie wiem, czego to skutek, pewnie moje skóry, ale minerały te są u mnie nietrwałe. Zwykle trzymają się u mnie ok. 4-6 godzin, po czym szczególnie na nosie szybko waży się i nieestetycznie schodzi. Na pewno nie pomagają w tym wysokie temperatury, niemniej jednak nie omieszkam sprawdzić działania podkładu również jesienią, kiedy temperatury będą niższe, powiedzmy poniżej 20 stopniu. W każdym razie to mnie zupełnie nie urządza, bo właśnie po takie produkty najchętniej sięgam latem.
Poniżej na swatchach - u góry korektor, na dole podkład. Światło naturalne (cień), światło naturalne (słońce), lampa.
Jest jednak jeszcze jedna, bardzo ważna sprawa. Pomimo średniej trwałości u mnie, genialnie podkład i korektor spisały się jeśli chodzi o oddziaływanie na skórę, czy jakkolwiek to ująć inaczej. W każdym razie, z dnia na dzień, podczas ich stosowania, moja skóra odżywała, stawała się coraz gładsza, wizualnie ładniejsza - bo i z mniejszą ilością niespodzianek, a blizny po nich szybciej się goiły. I miałabym teraz tak piękną skórę, gdyby nie fakt, że skusiłam się na bardzo kiepski krem, który ponownie doprowadził ją do ruiny. Z pomocą minerałów, ponownie, powoli wraca do siebie ;)
Działanie więc jak najbardziej jest na mega plus, zero zapychania, zero podrażnień. Tutaj mam wrażenie spisał się jeszcze lepiej niż podkłady Lily Lolo, tamte jednak choć nie z tak dobrym kryciem, są trwalsze.
Światło naturalne, cień.
Światło sztuczne, lampa.
Sama nie wiem, czy jeszcze sięgnę po podkład z Ery, tym bardziej że cenowo wcale nie jest taki najtańszy - za 7 gram podkładu (choć wydajnego, bo wystarcza mi jedna warstwa na idealnie pokrycie skóry twarzy) trzeba zapłacić 109 złotych, natomiast za 1 gram korektora (pojemnościowo korektory się różnią) - 39 zł. Cały czas będę więc szukać ideału - trwałego, w idealnym odcieniu, dobrze kryjący, nie zapychający i z rozsądną ceną, czy żądam za wiele? Zobaczymy ;)
Małe zastrzeżenia mam także do opakowań, choć posiadają sitka, mogłyby być one zamykane/zasuwane, a wieczko nieco bardziej szczelne - bo niestety podkład potrafi mi się wysypywać w ilości niewielkiej, ale zauważalnej. Proszki te mają też nieco zbyt mocno wyczuwalną woń, która może przeszkadzać podczas nakładania, potem na skórze już właściwie nic nie czuć.
Tak więc, ja mam mieszane uczucia względem tych produktów, z jednej strony uwielbiam ich krycie, odcienie, i działanie, ale mimo wszystko trwałość jest dla mnie bardzo ważna, i wolałabym, żeby była odrobinę lepsza.
***
A Wy znacie te produkty? Jak się u Was spisały? Lubicie kosmetyki mineralne, jakie są Wasze ulubione?