Witam,
obiecywałam opowiedzieć nieco więcej o swoich pierwszych cackach z Sigma Beauty, więc oto jest wyczekiwana notka! :) Jak Wam wspominałam w poście z makijażem, od ekipy Sigma Beauty w ramach bardzo szalonej i kolorowej akcji #playbold na Instagramie otrzymałam kilka produktów do wypróbowania, a przede wszystkim właśnie do stworzenia TEGO makijażu.
Trafiły mi się idealnie trafione kosmetyki pod względem barw - są tu bowiem niebieskości i fiolety, czyli to co Gray lubi najbardziej! :D Jedne przypadły mi do gustu bardziej, inne mniej - jeśli jesteście ciekawe, a może rozważacie zakup ich kosmetyków, to zapraszam do lektury!
Wszystkie dziewczęta biorące udział w akcji otrzymały mniej więcej te same produkty - było chyba kilka rodzajów paczek-niespodzianek, oczywiście w różnych wersjach kolorystycznych. Ja, jak już mówiłam, zostałam obdarowana cudownymi niebieskościami i fioletami (i różem, tak!) - mam tutaj produkty do oczu jak cienie, liner w żelu oraz kredka, a także róż do policzków oraz dwa produkty do ust - bazę i błyszczyk.
Cień do powiek "Seine" - to przecudowny odcień granatu czy też raczej po prostu głębokiego, ciemnego niebieskiego w delikatnej perle, której całkiem niedaleko do metalika. Cień ten jest nieziemski, na powiece prezentuje się oszałamiająco, potrzebuje on jednak przez wzgląd na swoją dość delikatną konsystencję odpowiedniej bazy, fajnie też się nakłada na kajal. Delikatnie potrafi się kruszyć podczas nabierania na pędzel, ważne jest by dobrze jego nadmiar strząchnąć z włosia, bo inaczej potrafi się rzecz jasna osypywać (przy odpowiednim nakładaniu tego problemu nie ma). Inna sprawa, że pomimo bardzo dobrej pigmentacji mimo wszystko nie nada się do np. przyciemniania zewnętrznych kącików, bo niestety jest raczej niewidoczny gdy się go nałoży na inny cień. A więc - solo wymiata, ale do wykończenia makijażu oka, przyciemnienia, roztarcia, niespecjalnie się nadaje.
Cień do powiek "Allure" - to prześliczny ciepły, nieco z kategorii "electric" fiolet, który delikatnie opalizuje na chłodniejszy fiolet, ma piękne satynowe wykończenie. Ten kolejny cudak różni się trochę od poprzednika, przede wszystkim ma bardziej kremową konsystencję, przez co łatwiej się go nabiera na pędzel, bo się tak nie kruszy. I choć jest świetnie napigmentowany nie należy do cieni bardzo kryjących. Świetnie się nim rozciera choćby granat Seine - daje to niesamowity efekt, ale tak samo jak w przypadku powyższego cienia - również nim nie "przykryjemy" innego koloru na powiece.
Kredka do powiek "My Cloud" - ta niebiańska kredka w przepięknym, jasnym i dość intensywnym błękicie, choć jest piękna, miękka i fajnie napigmentowana, nie zrobiła na mnie większego wrażenia - jej trwałość na linii wodnej bowiem nie jest powalająca, jako kreskę solo takich jasnych odcieni nie noszę, a w ramach akcentu na powiekach spisuje się przyzwoicie. Ot, zwykła kredka ;)
Liner w żelu "Standout Peacock" - co do linera mam mieszane uczucia. Z jednej strony jest jego kolor - piękny, głęboki, ciemnomorski i kremowe wykończenie, z drugiej niekoniecznie idealna konsystencja, która choć z pozoru wydaje się być fajnie kremowa, to sprawia, że trudno jest linerem namalować idealną kreskę, bez grudek czy nierówności. Po dodaniu do niego duraline spisuje się nieco lepiej, ale nadal mam z nim problemy. Ze zmywaniem też nie jest łatwo - jasne, doceniam fakt, że liner jest szalenie trwały i jako jeden z niewielu moich linerów nie kruszy mi się w kącikach, nie odbija na powiekach i nie rozmazuje, ale zmycie go z powieki jest szalenie trudne, nie obędzie się oczywiście bez płynu dwufazowego a wtedy trudno o niezabarwienie powieki (na szczęście do zmycia, ale czasem trzeba się pomęczyć). Ciekawa jestem bardzo jakby się spisywały u mnie ich inne linery - choćby słynna czerń.
Liner jest nieco bardziej zielony niż na zdjęciach ;)
Róż do policzków "For Cute!" - róż ujął mnie swoim żywym odcieniem - mocnym, lekko cukierkowym różu, który na policzkach nieco łagodnieje i prezentuje się wręcz fenomenalnie, a co więcej - pasuje do większości makijaży. Oczywiście "moc" różu można stopniować - dla delikatniejszego sięgam po pędzel duo fibre z Era Minerals, po mocniejszy - po zwykły pędzel do różu. Trwałość również jest bardzo dobra!
Kredka do ust "Rhapsody" - czyli "lip base" okazała się być po prostu zwykłą-niezwykłą kredką o większej średnicy niż zwykła ;) Nie jest to więc raczej konturówka, choć na upartego uda się oczywiście obrysować nią idealnie usta. I jest to kredka która właśnie z założenia (które sprawdza się w praktyce) przeznaczona jest do stosowania w jakimś duecie - z pomadką bądź błyszczykiem, solo bowiem, choć jest mięciutka i niby gładko sunie po ustach, to potrafi podkreślać wszystko co nieidealne w naszych wargach, czy do suche skórki czy załamania. Rzecz jasna można ją też delikatnie wklepać, ale wtedy efekt już nie będzie taki "bold" ;) Ale, ale, prawie zapomniałam o jej prześlicznym odcieniu! Jest to dla mnie taka jeżyna, czyli połączenie ciepłego fioletu z kapką różu i czerwieni. Pigmentacja jest bardzo fajna, ale warto pociągnąć nią usta dwukrotnie dla lepszego efektu. Trwałości solo prawdę mówiąc nie sprawdzałam - całość z błyszczykiem trzymała się zadziwiająco dobrze.
Błyszczyk do ust "Eleven" - to wisienka na torcie. Jak pewnie wiecie nie jest ogromną fanką błyszczyków, głownie używam tych kolorowych do zdjęć, po bezbarwne lub mniej barwne ;) sięgam czasem w ciągu dnia, ale jakoś do tej pory nie szalałam szczególnie na punkcie żadnego z nich. I trafiła kosa na kamień - ten prześliczny, półtransparentny błyszczyk w przeuroczym odcieniu fioletu (dość mocnym wbrew pozorom, ale jeszcze raz mówię - nie jest to produkt w pełni kryjący) z licznymi, malusieńkimi fioletowymi i bardziej widocznymi złoto-różowymi opalizującymi drobinkami skradł moje serce. Nie tylko na powyższej bazie do ust wygląda rewelacyjnie, równie świetnie spisuje się solo czy na innych kredkach i pomadkach. Ma odpowiednio gęstą konsystencję, nie lepi się, nie spływa z ust i zadziwiająco dobrze na nich utrzymuje. Uwielbiam go!
Żałuję, że nie udało mi się oddać odpowiedni jego odcienia (jest nieco ciemniejszy i żywszy) czy tych cudnych drobinek (licznych a jednocześnie subtelnych) na zdjęciach ;)
Duet w postaci bazy i błyszczyka ;)
obiecywałam opowiedzieć nieco więcej o swoich pierwszych cackach z Sigma Beauty, więc oto jest wyczekiwana notka! :) Jak Wam wspominałam w poście z makijażem, od ekipy Sigma Beauty w ramach bardzo szalonej i kolorowej akcji #playbold na Instagramie otrzymałam kilka produktów do wypróbowania, a przede wszystkim właśnie do stworzenia TEGO makijażu.
Trafiły mi się idealnie trafione kosmetyki pod względem barw - są tu bowiem niebieskości i fiolety, czyli to co Gray lubi najbardziej! :D Jedne przypadły mi do gustu bardziej, inne mniej - jeśli jesteście ciekawe, a może rozważacie zakup ich kosmetyków, to zapraszam do lektury!
Wszystkie dziewczęta biorące udział w akcji otrzymały mniej więcej te same produkty - było chyba kilka rodzajów paczek-niespodzianek, oczywiście w różnych wersjach kolorystycznych. Ja, jak już mówiłam, zostałam obdarowana cudownymi niebieskościami i fioletami (i różem, tak!) - mam tutaj produkty do oczu jak cienie, liner w żelu oraz kredka, a także róż do policzków oraz dwa produkty do ust - bazę i błyszczyk.
Cień do powiek "Seine" - to przecudowny odcień granatu czy też raczej po prostu głębokiego, ciemnego niebieskiego w delikatnej perle, której całkiem niedaleko do metalika. Cień ten jest nieziemski, na powiece prezentuje się oszałamiająco, potrzebuje on jednak przez wzgląd na swoją dość delikatną konsystencję odpowiedniej bazy, fajnie też się nakłada na kajal. Delikatnie potrafi się kruszyć podczas nabierania na pędzel, ważne jest by dobrze jego nadmiar strząchnąć z włosia, bo inaczej potrafi się rzecz jasna osypywać (przy odpowiednim nakładaniu tego problemu nie ma). Inna sprawa, że pomimo bardzo dobrej pigmentacji mimo wszystko nie nada się do np. przyciemniania zewnętrznych kącików, bo niestety jest raczej niewidoczny gdy się go nałoży na inny cień. A więc - solo wymiata, ale do wykończenia makijażu oka, przyciemnienia, roztarcia, niespecjalnie się nadaje.
Cień do powiek "Allure" - to prześliczny ciepły, nieco z kategorii "electric" fiolet, który delikatnie opalizuje na chłodniejszy fiolet, ma piękne satynowe wykończenie. Ten kolejny cudak różni się trochę od poprzednika, przede wszystkim ma bardziej kremową konsystencję, przez co łatwiej się go nabiera na pędzel, bo się tak nie kruszy. I choć jest świetnie napigmentowany nie należy do cieni bardzo kryjących. Świetnie się nim rozciera choćby granat Seine - daje to niesamowity efekt, ale tak samo jak w przypadku powyższego cienia - również nim nie "przykryjemy" innego koloru na powiece.
Kredka do powiek "My Cloud" - ta niebiańska kredka w przepięknym, jasnym i dość intensywnym błękicie, choć jest piękna, miękka i fajnie napigmentowana, nie zrobiła na mnie większego wrażenia - jej trwałość na linii wodnej bowiem nie jest powalająca, jako kreskę solo takich jasnych odcieni nie noszę, a w ramach akcentu na powiekach spisuje się przyzwoicie. Ot, zwykła kredka ;)
Liner w żelu "Standout Peacock" - co do linera mam mieszane uczucia. Z jednej strony jest jego kolor - piękny, głęboki, ciemnomorski i kremowe wykończenie, z drugiej niekoniecznie idealna konsystencja, która choć z pozoru wydaje się być fajnie kremowa, to sprawia, że trudno jest linerem namalować idealną kreskę, bez grudek czy nierówności. Po dodaniu do niego duraline spisuje się nieco lepiej, ale nadal mam z nim problemy. Ze zmywaniem też nie jest łatwo - jasne, doceniam fakt, że liner jest szalenie trwały i jako jeden z niewielu moich linerów nie kruszy mi się w kącikach, nie odbija na powiekach i nie rozmazuje, ale zmycie go z powieki jest szalenie trudne, nie obędzie się oczywiście bez płynu dwufazowego a wtedy trudno o niezabarwienie powieki (na szczęście do zmycia, ale czasem trzeba się pomęczyć). Ciekawa jestem bardzo jakby się spisywały u mnie ich inne linery - choćby słynna czerń.
Róż do policzków "For Cute!" - róż ujął mnie swoim żywym odcieniem - mocnym, lekko cukierkowym różu, który na policzkach nieco łagodnieje i prezentuje się wręcz fenomenalnie, a co więcej - pasuje do większości makijaży. Oczywiście "moc" różu można stopniować - dla delikatniejszego sięgam po pędzel duo fibre z Era Minerals, po mocniejszy - po zwykły pędzel do różu. Trwałość również jest bardzo dobra!
I w niewielkiej ilości na policzku ;)
Kredka do ust "Rhapsody" - czyli "lip base" okazała się być po prostu zwykłą-niezwykłą kredką o większej średnicy niż zwykła ;) Nie jest to więc raczej konturówka, choć na upartego uda się oczywiście obrysować nią idealnie usta. I jest to kredka która właśnie z założenia (które sprawdza się w praktyce) przeznaczona jest do stosowania w jakimś duecie - z pomadką bądź błyszczykiem, solo bowiem, choć jest mięciutka i niby gładko sunie po ustach, to potrafi podkreślać wszystko co nieidealne w naszych wargach, czy do suche skórki czy załamania. Rzecz jasna można ją też delikatnie wklepać, ale wtedy efekt już nie będzie taki "bold" ;) Ale, ale, prawie zapomniałam o jej prześlicznym odcieniu! Jest to dla mnie taka jeżyna, czyli połączenie ciepłego fioletu z kapką różu i czerwieni. Pigmentacja jest bardzo fajna, ale warto pociągnąć nią usta dwukrotnie dla lepszego efektu. Trwałości solo prawdę mówiąc nie sprawdzałam - całość z błyszczykiem trzymała się zadziwiająco dobrze.
Błyszczyk do ust "Eleven" - to wisienka na torcie. Jak pewnie wiecie nie jest ogromną fanką błyszczyków, głownie używam tych kolorowych do zdjęć, po bezbarwne lub mniej barwne ;) sięgam czasem w ciągu dnia, ale jakoś do tej pory nie szalałam szczególnie na punkcie żadnego z nich. I trafiła kosa na kamień - ten prześliczny, półtransparentny błyszczyk w przeuroczym odcieniu fioletu (dość mocnym wbrew pozorom, ale jeszcze raz mówię - nie jest to produkt w pełni kryjący) z licznymi, malusieńkimi fioletowymi i bardziej widocznymi złoto-różowymi opalizującymi drobinkami skradł moje serce. Nie tylko na powyższej bazie do ust wygląda rewelacyjnie, równie świetnie spisuje się solo czy na innych kredkach i pomadkach. Ma odpowiednio gęstą konsystencję, nie lepi się, nie spływa z ust i zadziwiająco dobrze na nich utrzymuje. Uwielbiam go!
Żałuję, że nie udało mi się oddać odpowiedni jego odcienia (jest nieco ciemniejszy i żywszy) czy tych cudnych drobinek (licznych a jednocześnie subtelnych) na zdjęciach ;)
Duet w postaci bazy i błyszczyka ;)
I raz jeszcze swatche produktów, na żywo są (tak, tak) żywsze, bardziej głębokie i cóż, piękniejsze :P :)
Znacie produkty do makijażu Sigma Beauty? Przypadły Wam do gustu? Które z nich najbardziej polecacie, które odradzacie? ;)
Produkty Sigma Beauty możecie oczywiście zobaczyć i zamówić na ich oficjalnej stronie: http://www.sigmabeauty.com/ Widziałam niektóre również w paru polskich sklepach internetowych (a na pewno w jednym :D).